DLA PEDRO MARTINEZA
Wyrosłem jako syn Rodrigeza i Marii,
z woli Pana, pod gołym niebem Azteca.
Ja, Pedro z najbiedniejszego pueblo świata, dziecko głodu,
konkwisty i opuszczenia, nie byłem bez szans.
Urodziłem się, kiedy dzieci oddawano w zastaw
za worek kukurydzianych placków a nieposłusznych peonów
zabijano na hacjendach dla spokoju i ładu.
Mnie już nie sprzedano za dług matki na wyrobek, jak wujów,
bezpłatnych służących w domu księdza, za cztery pesos.
Wolą surowego znawcy ludzkich serc, wydzieranych kiedyś
wśród uniesień tłumu, inaczej niż dzisiaj - nie po kryjomu -
nie mogłem pojąć, w której wiosce święci są świętsi?
W żyłach moich zupa czarnej fasoli. Piastunką zaradności
babka-zamawiaczka i ciotka skręcająca powrozy.
Kiedy nie starczyło siły i tortillas z muszych larw,
pod dachem zacisznego rozgoryczenia przymuszały świętych
do gorliwości, aby nie zapomnieli o nas w czas suszy i głodu.
Ochrzczony z woli Pana, zgłodniały smakosz kukurydzy,
mierzyłem bosymi stopami zakrzepłe ścieżki przodków.
Przeklęte dźwięki nahuatl chwaliłem w poniżanych małżowinach
i palcach skaleczonych dziecięcą żebraniną.
Kiedyś żyłem jak płonąca świeca, do marszu w pole
wczesnym rankiem stworzony, do zaradności w pędach kukurydzy,
do myśli o wszystkich, o sprawiedliwości.
Wtedy garnek biedy górzystych poletek Boga nadziei
smakował ostrzej dłoniom niż niecierpliwym trzewiom.
Zlękniony, leczyłem chorych wytykając i ganiąc zło
modlitwą do Najświętszej. Bezurodzajnym łąkom Zopoteków,
ofiarnego psa o świcie kładłem, dla obfitości rzeczy,
a kaktusa pejotl w darze Dzieciątku indiańskiej nadziei.
Moja gorliwość - stróża czci i zwyczajów - nagradzana corocznie
urodzajem synów i córek, które przynosiła mi żona w darze
z woli Pana, według prawa - „daję, abyś dał”.
Zanim stałem się dumny jak Zapata, radosny jak ojciec,
egzegeta Biblii, z siostrą biedą żebrałem o życie.
Nie zdobyłem bogactwa, abym nie był potępiony.
Milczałem. Minęło pół wieku słomianego na klepisku,
zanim zdobyłem się na śmiałość
i wypowiedziałem swoje życie wobec świata.
Dawno odeszli uczeni, starzy kapłani z liturgią życia.
Kiedy wiek pary rozkwitł pośpiechem dla Słońca Mexico,
byłem już sierotą na własnej ziemi Tolteków.